Życie po nawróceniu

Przeciętny, tzw. niedzielny chrześcijanin, katolik, zazwyczaj wcale nie zdaje sobie sprawy z tego, że potrzebuje nawrócenia. Uważa, że i tak daje z siebie dużo Bogu, bo stara się w większość niedziel uczestniczyć w Eucharystii. Do tego, jeśli raz w roku przystępuje do spowiedzi, chrzci swoje dzieci, ma ślub kościelny, dzieli się opłatkiem w wigilię, to jego opinia o własnej religijności jest dość wysoka. Gdyby tak jeszcze pościł przynajmniej w niektóre piątki, jego obraz zbliża się do doskonałości. No bo czy w dzisiejszym świecie, który promuje całkiem inne wartości niż ewangeliczne, to nie jest bardzo dużo? A jednak nie jest. To wszystko prawie nic nie znaczy. Nawet w oczach Boga, który przecież każdy nasz czyn i każdy gest interpretuje na naszą korzyść. Ale Bogu nie chodzi o same praktyki religijne. Bez kontekstu relacji z Nim są to tylko zwykłe czynności kulturowe, nawyki przekazywane przez wiele pokoleń, podobne do tych, jak na przykład rodzinne spacery z psem do lasu lub coroczny urlop nad morzem.

Na czym zatem polega bycie chrześcijaninem? Chrześcijanin to człowiek związany z Chrystusem. Jego Panem jest Jezus Chrystus. Posiada z Nim osobową relację. Chce z nim przebywać. Podporządkowuje mu wszystkie sfery swojego życia. Pozwala Jezusowi porządkować te dziedziny, w których jeszcze nie zapanowało Boże prawo. Doświadczył Bożej miłości i miłosierdzia i pozwala, aby Jezus rozkochał go w sobie. Sam zaś odwdzięcza się Bogu miłością i oddaniem. Stawia Go w życiu na pierwszym miejscu. Wszystkie jego praktyki religijne służą oddaniu czci Bogu. Życie modlitewne ożywiane jest przez Ducha Świętego. Modlitwa jest spotkaniem ludzkiego serca z Bożym sercem. Nie jest więc uciążliwym obowiązkiem. Jest rozumiana jako stawanie w Bożej obecności. Może być milczeniem, ale też wylewaniem swojego serca przed Panem. Jest składaniem Bogu hołdu przy jednoczesnym uznaniu swojej małości i bezradności. Jest zaufaniem, powierzeniem się, bezgranicznym oddaniem. Może być adoracją, wyrażaniem podziwu, dziękczynieniem, a w końcu także prośbą, wstawiennictwem, niekiedy kołataniem bez opamiętania, aby otworzono.

Jak więc powyższe prawdy mają się do tego, co przeciętny ochrzczony człowiek sądzi o sobie? O swojej wierze? O tym, kim jest Bóg i czego od niego oczekuje? Do czego w ogóle dzisiejszemu światu Bóg jest potrzebny? Przecież człowiek coraz doskonalej panuje nad żywiołami, tworzy sobie zabezpieczenia w postaci różnych skomplikowanych urządzeń, zna sposoby leczenia coraz większej ilości chorób. Wydaje się, że można się wygodnie urządzić na tym świecie i być szczęśliwym bez Boga. Myślę jednak, że tylko do czasu. Dobry Bóg wie, że żyjąc w ułudzie samowystarczalności i bez perspektywy wieczności, prędzej czy później dopadnie nas kryzys, na który nie zaradzą ludzkie środki. Ponieważ wszechmogący Stwórca zna nas bardzo dokładnie, ma swoje sposoby, aby wielokrotnie zapraszać błądzącego człowieka na drogę wiodącą ku Niemu. Jest to droga ku nieprzemijającemu szczęściu, lecz władca tego świata bardzo się stara, byśmy myśleli inaczej. Ten nieprzyjaciel natury ludzkiej podsuwa człowiekowi zniekształcony, fałszywy obraz Boga, który nie chce naszej wolności, nie kocha nas, każe nam zasługiwać na swoją miłość i w ogóle nie wiadomo do końca, czy istnieje, czy może jest jedynie produktem naszej wyobraźni.

Czemu o tym piszę? Bo ciągle spotykam ludzi, którzy mimo wcześniej prowadzonego na poły pogańskiego życia, nawracają się na żywą wiarę. Obierają Jezusa jako swojego jedynego Pana i Zbawiciela, oddają Mu swoje życie w nadziei, że nada mu prawdziwy sens. Ja sama przez wiele lat uważałam się za osobę wierzącą. Moja wiara była jednak letnia. Bóg wzywał mnie wielokrotnie, ale ja pośród trosk doczesnych nie słyszałam zbyt wyraźnie Jego głosu. On sam zadbał o to, abym do Niego przyszła. Pociągnął mnie wkładając w moje serce tęsknotę za czymś więcej niż to życie, jakie prowadziłam. Szukałam Go podejmując różne wyzwania, ale było to błądzenie po bezdrożach. Dopiero sytuacja, którą po ludzku można by określić jako katastrofę, przyprowadziła mnie do Niego. Do dziś pamiętam wyraźnie, kiedy podczas rekolekcji kerygmatycznych był moment przewidziany na oddanie swojego życia Jezusowi. Pamiętam również moje wewnętrzne zmaganie się ze sobą i z opinią ludzką. Jednak Jezus we mnie zwyciężył. Pragnęłam zmian, a On był dla mnie szansą na takie zmiany. Uwierzyłam i nie zawiodłam się.

Jak wygląda życie po takim nawróceniu? Po tym pierwszym nawróceniu, które można określić jako punkt zwrotny? Najpierw nadchodzi Boża miłość. Taka, która przewyższa każdą inną miłość lub jej wyobrażenie. Taka całkiem za darmo. Taka ogarniająca całego człowieka wraz z jego grzechem. Potem, w klimacie swojej bliskości, Bóg pokazuje po kolei to, co nie pasuje do życia z Nim, czego trzeba się pozbyć, wyrzec. W całkowitej wolności człowiek może teraz decydować, czy zawierzy Bogu do końca, czy pozostanie przy swoim. Ja zawierzyłam. Nawracanie się nie jest wydarzeniem jednorazowym. To długi proces. Potrzeba cierpliwości. Bóg ją ma, człowiek do samego siebie niekoniecznie. To trudne. Ale warto. Warto budzić się co rano i dziękować Bogu, że się obudziłam, że żyję. Nowy dzień z Nim, to nowa szansa na czyny miłości, na wzrost, na oddawanie chwały Bogu. Otwieram więc rano oczy i pytam: Panie Jezu, to co dzisiaj zrobimy razem?

Sztuka życia

Dokoła siebie dostrzegam wiele wzorców życia, przykładów do naśladowania lub antyprzykładów, postaw ludzkich, które przyciągają lub odpychają. Zachwycam się czynami niektórych ludzi, a staram się odciąć od postępowania innych. Mam wybór, gdyż posiadam wolną wolę. Czasami wybieram świadomie, a czasami reaguję korzystając z podświadomych wzorców wchłoniętych z otoczenia. Kim zatem się otaczam? Jako uczennica Jezusa mam przed oczami Jego zachowanie, decyzje i wybory. Znam Jego ziemskie życie, naukę, przykazania, zasady postępowania, ale czy są one na tyle uwewnętrznione, żeby w chwili próby reagować spontanicznie jak On? Czy tak jest? Czy kiedykolwiek tak będzie? Czy zdążę na tym świecie dojść do świętości?

Stawanie się świętą nie jest łatwym zadaniem. Jednak skoro Bóg powołuje do świętości każdego z nas, to z pewnością, z Bożą łaską, osiągnięcie nieba jest dla każdego człowieka rzeczą wykonalną. Bóg nie stawia mi wymagań ponad miarę. On zna moją słabość i skłonność do grzechu. On zna mnie bardzo dobrze. Wyszłam przecież z Jego rąk. Wie o mnie wszystko. Jak mówi psalmista, wie nawet, kiedy wstaję i siadam. I nie tajna jest dla Niego moja istota. Utkał mnie w łonie mojej matki. Chciał mnie mieć i nadal chce. On jest wierny nawet wtedy, gdy ja nie jestem. Nie porzuca swojego stworzenia tylko dlatego, że dało się zwieść, podejmuje absurdalne decyzje czy też krzyżuje Jego plany. Bóg jest jak nawigacja samochodowa. Kiedy zorientuję się, że zboczyłam z wyznaczonej trasy i zwrócę się do Niego o pomoc, On natychmiast wyznacza objazd, pokazuje, jak wrócić na właściwy kurs. On nawet nie zapisuje w pamięci, że zeszłam z drogi. Jeśli proszę o wybaczenie, Bóg przebacza, zapomina. Nie pielęgnuje urazy, lecz troszczy się o mnie, bo widzi, że bezdroża nie wyszły mi na dobre. Pokaleczyłam się i mam rany, które utrudniają mi teraz życie. On zatem daje mi swoją pomoc, łaskę. Jak długo w niej potrafię wytrwać? Aż do następnego razu.

Swoim postępowaniem względem mnie, Bóg uczy mnie miłości, miłosierdzia, przebaczenia. Czy jestem pojętną uczennicą? Jezus mówi, że szczęśliwi są miłosierni, bo to oni właśnie dostąpią Jego miłosierdzia. Staram się, ale… Usłyszałam kiedyś, że słówko „ale” jest kasownikiem. Użyte w zdaniu wymazuje to, co przed nim się znajduje. A zatem, czy ja się staram? I w ogóle, to na czym ma polegać okazywanie przeze mnie miłosierdzia? Nie jest ono przecież pobłażliwością dla czyjegoś grzechu ani pochwałą krzywdy. Czym zatem jest miłosierdzie? Sądzę, że miłością. Troską o zbawienie drugiego człowieka. Wzniesieniem się na wyżyny swojego człowieczeństwa, ponad swój egoizm, urazy, niechęć, zranienia. Jest przebaczeniem. Świadomą decyzją woli. Postawą pokornego serca.

Chciałabym zawsze czynić to, co dobre jest w oczach Boga, co jest Mu miłe, co raduje Jego serce. Być blisko Jezusa. Pogłębiać swoją relację z Nim. Wierzę, że wówczas zdołam osiągnąć świętość. Nie wiem, jak długa droga życia ziemskiego jest jeszcze przede mną. Mam nadzieję, że wystarczająco długa, żeby zdążyć wydoskonalić się w miłości. Pewnie gdyby udało mi się cały czas mieć w świadomości cel mojego życia, łatwiej dokonywałabym wyboru dobra. Nie tego pozornego, wygodnego dla mnie, lecz tego prawdziwego. Bardziej skłonna byłabym do wchodzenia przez ciasną bramę. Więcej wymagałabym od siebie. Bardziej rozdawałabym siebie innym. Moje siły, czas, zdolności oddawałabym codziennie na służbę bliźnich i do dyspozycji Boga. Czy nie robię tego teraz? Raczej robię, ale tak na pół gwizdka. A święci szli na całość. Nie oszczędzali siebie. Wiedzieli, komu służą i czyich natchnień słuchają. Byli w pełni świadomi, dokąd zmierzają. A gdybym ja tak zaczęła cieszyć się ze swojego zmęczenia, bo oznaczałoby ono pożytecznie spędzony czas. Może nawet udałoby mi się z czasem dziękować Bogu za trudy, porażki, znieważenia czy prześladowania. To przecież takie ewangeliczne. Ale my, ludzie współcześni, mamy tendencję do unikania wysiłku i trudu. Chcemy żyć wygodnie, często za cenę grzechu. Skoro ja tak nie chcę, muszę iść pod prąd. Jezus mówił, że świat nas znienawidzi, bo Jego najpierw znienawidził. Dlatego nie mam zabiegać, by mnie ludzie lubili. Mam ich kochać i z miłości do nich być świadkiem prawdy, solą ziemi, światłem w ciemności.

 

Wypłynąć na głębię

Szara rzeczywistość znowu daje znać o sobie, doskwiera codzienność. Zwykłe obowiązki nudzą swoją monotonią, powtarzalnością. Ileż razy w końcu można robić to samo i mówić to samo? Dlaczego znowu to? Dlaczego ja? Wszystko drażni. Zaczynam narzekać. Niczego to nie zmieni, wiem przecież. Jednak narzekam. Daję upust swojej frustracji i negatywnym emocjom. Wylewam brudy swojej duszy na innych. Niech posłuchają, jak to mi trudno i źle. Niechaj trochę powspółczują. Niech popodziwiają, jak to się muszę męczyć i jaka to jestem w tym wszystkim bohaterska. Nie rozumieją? Tym gorzej dla nich. Jacy to oni niewrażliwi na cudze problemy. Co za znieczulica społeczna wokół mnie! Świat zmierza ku upadkowi. O tempora, o mores!

No tak. Jak dla mnie, brzmi to znajomo. Dlaczego niekiedy doprowadzam się do takiego stanu? Czy nie lepiej byłoby zatrzymać się już przy pierwszych oznakach nadchodzącej katastrofy? Powiedzieć stop? Byłoby znacznie lepiej. To dlaczego tego nie robię? Czemu nie narzucam sobie dyscypliny zachowania? Nie potrafię? Nie jestem wystarczająco czujna? Zbyt wiele bodźców i obowiązków? Pośpiech i nie zauważam? Zniechęcenie? Pewnie wszystkiego po trochu. Jednak odkryłam, że nie o zachowanie zewnętrzne tu chodzi. Nie ma sensu walczyć z objawami choroby maskując je zamiast zdemaskować przyczynę. Prawdopodobnie jest we mnie bunt. Tylko przeciw czemu? Na co nie chce zgodzić się moje ego? Jestem w swoim mniemaniu kimś lepszym i gardzę codziennym trudem? Zasługuję na coś więcej niż na to, w czym tkwię i co mam? Za mało zarabiam? Nie doceniają mnie? Dlaczego stawiam się ponad innymi, uważam się z lepszą od innych? No tak. To moja pycha, próżność, nieuporządkowane pragnienia. Jezu, ratuj! Sama sobie nie dam rady.

Pan Bóg ma do mnie niesamowitą cierpliwość. Ja takiej do siebie nie mam. W ogóle cierpliwość to moja słaba strona. Chciałabym wszystkiego, co najlepsze i to już zaraz, natychmiast. Chciałabym pójść na skróty. Ale w życiu duchowym nie ma skrótów. Trzeba wszystko przerobić, wypracować, pozwolić się Bogu ogołocić, wyzbyć się nieuporządkowanych przywiązań. Na to potrzeba czasu i łez. Potrzeba umierania z samej siebie. A współczesny świat nie sprzyja kształtowaniu cnoty cierpliwości, nie zachęca do systematycznej pracy, nie ceni wyrzeczeń i trudu. Epatowana ofertami szybkich pożyczek, łudzona możliwościami łatwych rozwiązań i koniecznością natychmiastowego zaspokajania swoich potrzeb ulegam presji ducha tego świata, przemijającego świata, świata rządzonego według zasad ustalanych przez ojca kłamstwa.

Czy zatem nie ma dla mnie ratunku? Czy patrząc na szaleństwo wokół mnie, muszę mu ulegać? Żadną miarą! Można iść pod prąd. Można inaczej. Wierzę, że można. Na razie nie bardzo jeszcze potrafię, ale to nie znaczy, że to niemożliwe. To trudne, ale jednak wykonalne. Już ktoś pokazał, że się da. To był Jezus. On żył godnie. Zawsze wiedział, co należy robić, bo rozmawiał z Ojcem. Wchodził na górę i w samotności modlił się. Nie żal było mu na to czasu. Wszystkie decyzje podejmował po modlitwie. Siły fizyczne, pokój serca, pewność działania i stanowczość postępowania czerpał od Ojca. Zawsze pełnił wolę Boga Ojca. Jezus dał mi przykład. Pokazał drogę. Powiedział nawet, że sam jest drogą. Wystarczy więc, że będę podążać po Jego śladach. On już przetarł szlak na tej ziemi. Mogę zatem spróbować żyć w taki sposób, jak żył Jezus. Mogę poznawać Jego reakcje, postępowanie, słowa pouczenia zapisane na kartach Pisma Świętego. Mam dostępny wzór do naśladowania. Tylko czy zechcę na tyle mocno, żeby nie zniechęcić się przy pierwszych trudnościach? Czy wytrwam, kiedy świat mnie odrzuci, nie zrozumie, skrytykuje lub poniży? Mistrza z Nazaretu spotkał taki właśnie los. Nawet gorszy, z okrutną męką i śmiercią włącznie. Cóż zatem mogłoby mnie motywować do podzielenia losu Jezusa? Zapewne wiara, że Jezus jest prawdomówny. Również nadzieja, że to, co obiecał swoim uczniom, spotka także i mnie. Przede wszystkim zaś miłość do Niego, budowanie z Nim głębokiej osobistej relacji i trwanie w niej nieustannie.

Zmiany

Kiedy przeleje się we mnie czara goryczy, kiedy dotrę do kresu mojej wytrzymałości w jakiejś dziedzinie i mam czegoś stanowczo dość, wtedy zazwyczaj pojawia się we mnie potrzeba zmiany. Dojrzewam do decyzji zerwania ze starym i otwarcia się na nowe. Muszę przyznać, że we wprowadzaniu zmian jestem prawdziwą weteranką, a jednocześnie niepoprawną optymistką, gdyż zawsze mam nadzieję, że kolejna zmiana wniesie do mojego życia coś dobrego, że będzie to zmiana na lepsze, że mój świat od teraz będzie inny, ciekawszy, ładniejszy. Oczywiście jestem także przekonana, że ja sama stanę się inna. Może wreszcie będę taka, jaką zawsze chciałam być.

Znam jednak ludzi, którzy nie chcą zmieniać czegokolwiek w sobie lub w swoim życiu. Bardzo boją się wszelkich zmian. Czują się bezpiecznie funkcjonując jedynie na starych, dobrze im znanych zasadach i w standardowych okolicznościach. Widzę, jak łatwo rezygnują ze swoich ciekawych pomysłów, gdyż nie wierzą, że może im się udać. Prawdopodobnie mają złe doświadczenia albo niski próg tolerancji ryzyka i niepewności. Możliwe, że jest to strach przed porażką, a w konsekwencji przed ludzką krytyką.

A jak powinien w życiu funkcjonować dobry chrześcijanin? Czy prowadząc życie pełne lęku i bojąc się wytknąć nosa poza swoją strefę komfortu można podobać się Bogu? Czy do tego właśnie zachęca nas Jezus na kartach Ewangelii? Myślę, że nie takie przesłanie jest tam zawarte. Jezus ciągle powtarza: Nie lękaj się. Wypłyń na głębię. Nie bój się. Ja będę z tobą. Czy zatem nie powinnam wziąć na poważnie tych zachęt? Czyż dziecko Boże nie powinno czuć się bezpiecznie w każdej sytuacji? To nie Bóg stawia ograniczenia naszej wolności i naszym decyzjom. To my sami siebie ograniczamy idąc za podpowiedziami ojca kłamstwa, który nie chce naszego rozwoju, wzrostu, naszego dobra. To on wprowadzając nas w lęk każe trwać w stagnacji, w tym, co niekoniecznie nam służy, a do czego się przyzwyczailiśmy.

Najważniejszą zmianą, jaką powinniśmy wprowadzać permanentnie w naszym życiu jest nawracanie się do Boga, porzucanie starych, złych nawyków i wchodzenie na drogę wiodącą ku zbawieniu. Czy nie trzeba do tego odwagi? Oczywiście, jak najbardziej. Czy nie jest to dla nas, słabych ludzi zbyt trudne? Ależ tak, jest. Cóż zatem począć? Czytać Pismo Święte. Uczyć się na pamięć jego wersetów. Przywoływać je w każdej trudnej chwili. Powtarzać, że wszystko mogę w Tym, który mnie umacnia, Jezusie Chrystusie. Pamiętać, że wiele spraw, po ludzku patrząc, jest niemożliwych do wykonania, ale u Boga nie ma nic niemożliwego. Przypominać sobie słowa Jezusa zachęcające nas do działania, do wychodzenia do ludzi: „Idźcie i głoście.” On nas umacnia swoją obietnicą, że będzie z nami przez cały czas, będzie nam towarzyszył aż do skończenia świata.

Czasami Bóg sam niejako wymusza na nas wprowadzenie zmian. Czyni to poprzez ludzi albo zmieniające się okoliczności. On widzi, że nie powinniśmy dłużej tkwić w starym, a skoro my sami nie dostrzegamy konieczności zmian lub nie mamy wystarczająco dużo odwagi, bierze sprawy w swoje ręce i stosuje wobec nas środki wychowawcze. Może to być nagła utrata czegoś lub kogoś, może to być też zapadnięcie na zdrowiu lub komplikująca się sytuacja rodzinna, towarzyska czy materialna. Często gotowi jesteśmy wtedy oskarżać Boga, że nie interesuje się nami, pozostawia nas samych z naszymi problemami, ale to nieprawda. Bóg zawsze chce dla nas tylko tego, co jest najlepsze, co w danej sytuacji najbardziej służy naszemu zbawieniu. Pamiętajmy zatem w każdych okolicznościach o tym, co ostatnio stało się dość popularnym sloganem wypisywanym na koszulkach, kubkach czy innych gadżetach, że Bóg jest dobry – cały czas. I nie dajmy sobie wmówić, że nie damy rady, nie potrafimy, że nam się nie uda. Zmieniajmy odważnie siebie, zmieniajmy świat dokoła nas.

Tęsknota

Bardzo lubię przebywać na łonie natury, oglądać piękne widoki i krajobrazy. Obojętne, czy są to góry, morze, jeziora, las, czy też ogrody. Zawsze piękno przyrody rozjaśnia moją duszę. Właściwie to nic dziwnego. Wszak Stwórca uczynił świat z miłości do człowieka. On chciał, żebym to wszystko oglądała i wzruszała się pięknem. Mam wrażenie, że Bóg w ten sposób gra na strunach mojej duszy, która przecież także wyszła z Jego rąk.

Kiedy widzę piękno wokół siebie, instynktownie sięgam po smartfona, żeby zrobić zdjęcie i utrwalić widok, który mnie porusza. Pragnę niejako zabrać go ze sobą, mieć przy sobie, wracać do niego, wchłonąć go. Odkryłam jednak, że to niemożliwe. Owszem, mam zdjęcia, oglądam je potem, ale to ciągle nie wystarcza. Ta chwila zachwytu jest bowiem bardzo ulotna. Jest dana na teraz, a nie na potem. Później dostanę nową chwilę, w której też będzie piękno. Podobnie jest z Bogiem. Jego też nie da się ogarnąć ani zatrzymać. Również łaska. Jeśli jej nie wykorzystam, nie dostrzegę, to przepadnie. Jednak Bóg da mi potem z pewnością nową łaskę. Jego pragnienie obdarowywania jest niepojęte, przeogromne. Jego hojność wynika z miłości, którą jest w swojej najgłębszej istocie.

Ta tęsknota za pięknem, która odzywa się we mnie pośród zieleni i zatykających dech w piersiach krajobrazach, to nic innego jak tęsknota za samym Bogiem. To On umieścił w moim sercu pragnienie siebie i tylko On jest w stanie je zaspokoić wypełniając mnie sobą. To On pociąga mnie i zachęca do poszukiwania Stwórcy poprzez mój zachwyt nad stworzeniem. Dzieło artysty odzwierciedla przecież jego wnętrze, uczucia i pokazuje, kim jest naprawdę. To samo dotyczy Boga. Dawcę mogę poznawać przez Jego dary.

Ważne jest jeszcze światło, które pozwala widzieć otoczenie i kreuje atmosferę. Światło lampy, blask świec czy jaśniejące słońce spełniają na co dzień swoje zadanie. Las lub park oświetlony słońcem wygląda bardzo przyjaźnie i radośnie. Po ciemku drzewa wydają się być groźne, a za każdym krzakiem może czaić się niebezpieczeństwo. Już wyobraźnia zatroszczy się o to. W życiu duchowym jest podobnie. Skoro Jezus nazwał się światłością świata, to Jego Osoba i nauka pokazują, jak mam się poruszać w swoim otoczeniu, aby się nie potknąć i aby nie żyć w lęku. Jezus jest prawdziwym światłem dla mojej duszy i mojego życia. Kiedy światło znika i wchodzę w ciemność, jakże straszna to ciemność.

Na dostrzeganie piękna, zachwycanie się dobrem albo światłem potrzebny jest czas. Wakacje to odpowiednia pora na zatrzymanie się w biegu i refleksję, na zmianę otoczenia, sposobu myślenia i działania. W codzienności często posługuję się schematami, chodzę po znanych ścieżkach. Pomagają mi one uporać się w terminie obowiązkami i licznymi sprawami do załatwienia. Dobre i sprawdzone nawyki są bardzo przydatne, ale co jakiś czas trzeba poddać je weryfikacji, otworzyć się na nowość i zmianę. Dobry Bóg chce mojego wzrostu, a nie stagnacji. On pragnie mojego rozwoju i dlatego daje mi czas oraz okazje do refleksji. Stawia na mojej drodze ludzi i zaprasza do pięknych miejsc. A zatem błogosławię Boga za każdą chwilę spędzoną z rodziną lub przyjaciółmi na łonie natury. Błogosławię również za dar rekolekcji – tych w milczeniu i tych we wspólnocie. Dziękuję za światło rozświetlające moje życie, za zmiany i odwagę do ich wprowadzania.

Przyjaciółka Jezusa

Przyjaciółka Jezusa

 

Jak wielu przyjaciół może mieć Jezus? Czy jest jakiś limit? Z iloma jest w stanie spędzać czas? Ilu osobom jest w stanie poświęcić swoją uwagę? O ilu na raz potrafi się troszczyć? Czy względem wszystkich będzie lojalny? A może niektórzy to tylko Jego znajomi, jak na facebooku? Jedno kliknięcie myszką i przyjął moje zaproszenie. Teraz jestem wśród grona Jego znajomych. Stop, stop. To nie tak. To nie ja Go zaprosiłam, lecz On mnie. To On mnie wybrał i zaprosił do grona swoich przyjaciół. Mało tego, On oddał za mnie życie.

Jezus mnie zaprasza do przyjaźni ze sobą. Nie przymusza, nie szantażuje. Pyta, czy chcę. Respektuje moją wolę, moją decyzję. Ponadto nie każe decydować w ciemno. Najpierw mogę Go poznać. Cały odsłania się przede mną na kartach Pisma Świętego. Otwarcie mówi, że jest Synem Ojca. Nie ukrywa swojego pochodzenia. Mówi prawdę, bo sam jest prawdą. Zna także prawdę o mnie. Jednak nie taką, którą ja znam o sobie samej. Ja skupiam się przeważnie na swojej niedoskonałości. On zaś widzi mój grzech, ale wie, do czego zostałam stworzona i przeznaczona przez Ojca. Taką widzi mnie Jezus i chce, żebym ja siebie taką odkryła.

Jezus nie przyjaźni się z byle kim. On wie, że każdy człowiek jest dzieckiem Bożym i dlatego ma nieskończenie wielką wartość w oczach Boga. Tylko że po grzechu pierworodnym tego nie widzimy. Dlatego On, Zbawiciel świata, przyszedł do nas na ziemię, aby nam to pokazać. Stał się nie tylko Człowiekiem, ale także naszym Przyjacielem. Przyjacielem każdego, kto do tej przyjaźni pozwoli się zaprosić. Przyjacielem tych wszystkich, którzy przyjmą zasady przyjaźni z Nim.

Jakież zatem są to zasady? Myślę, że jest tylko jedna. Trzeba kochać. Jak to robić? Naśladować Przyjaciela. Tak jak On, spełniać wolę Ojca. Tak jak On, litować się nad bliźnimi. Tak jak On, oddawać swoje życie za przyjaciół swoich. W moim przypadku oddawanie życia rozumiem jako poświęcanie czasu, sił i zdolności dla dobra tych ludzi, których Bóg stawia na mojej drodze. Są to przede wszystkim moi bliscy, rodzina, moje otoczenie. Jemu nie chodzi o jakąś abstrakcyjną miłość do całej ludzkości. Jemu chodzi o konkretnego człowieka, którego widzę, słyszę, a czasami ledwo toleruję, bo jego zachowanie i słowa wskazują, że jeszcze nie zaprzyjaźnił się z Jezusem.

A czy inni, widząc mnie, wiedzą, że jestem przyjaciółką Jezusa? Czy domyślają się, że spędzam z Nim czas? Czy to się rzuca w oczy, że powiedziałam Jezusowi swoje „tak”. Tak, że chcę być Jego przyjaciółką. Tak, że pragnę stawać się do Niego podobna. Tak, że staram się Go naśladować. I jak mi idzie? Różnie. Ale ufam, że mój Przyjaciel będzie mi pomagał. Od tego przecież są przyjaciele.

Tempus fugit, aeternitas manet

Tempus fugit, aeternitas manet

Czasami zastanawiam się, jak Pan Bóg widzi mnie i moje życie. Proszę niekiedy, żeby uchylił mi rąbka tajemnicy i pokazał, jak wyglądam w Jego oczach. Chciałabym również na cały świat patrzeć oczami Jezusa, widzieć go i oceniać z perspektywy nieba, wieczności. Wiem, mamy dekalog, Katechizm Kościoła Katolickiego oraz dużo różnych innych ważnych dokumentów kościelnych, które przybliżają mi, co jest miłe w oczach Boga. Jednak moja kobieca ciekawość sprawia, że chciałabym mieć informację z pierwszej ręki, prosto od Niego. Czy to możliwe? Twierdzę, że tak. Bóg chce mówić do swoich dzieci. Nie tylko do wybranych, wielkich świętych. Do mnie też. I do każdego, kto zechce wejść z Nim w relację, kto znajdzie dla Niego czas, kto potraktuje Boga poważnie, jak Osobę, a nie jak przedmiot kultu, element kulturowy czy też jedynie jako adresata formułek modlitewnych.

Staram się codziennie budować swoją relację z Bogiem. Wstaję rano i udaję się na spotkanie z moim Panem. Idę z kawą i Pismem Świętym do drugiego pokoju, zapalam świeczkę, siadam i uświadamiam sobie Jego obecność. Wszak On, mój Bóg jest wszędzie i zawsze. W Nim żyję, poruszam się i jestem. Z każdym kolejnym łykiem kawy coraz bardziej budzi się mój umysł, ciało dochodzi do siebie po nocnym spoczynku, a dusza zanurza się w Bogu. Chwalę Go, dziękuję, słucham, jakie myśli włoży mi do głowy. Otwieram Słowo Boże. Duchu Święty, prowadź mnie w tej medytacji. Jezu, co mi dzisiaj powiesz? Jaki fragment ewangelii Kościół święty przeznaczył na dziś? Co mnie szczególnie dotyka? Co będę rozważać? Mów, Panie, bo sługa twój słucha.

Najpierw przyglądam się Jezusowi, słucham, obserwuję. Potem patrzę na siebie. Co czuję? Gdzie stoję? Blisko Jezusa czy daleko i tylko zza drzew dochodzi do mnie Jego głos? Boję się pokazać? Czego się boję? Może skarcenia, odrzucenia? Ale Jezus taki nie jest. Nie odrzuca, nie dołuje człowieka, nie poniża. On podnosi, poucza z miłością. Pokazuje mi moje błędy. Mogę porozmawiać z Nim jak Samarytanka przy studni i, tak jak ona, wstaję po spotkaniu z Jezusem pełna nadziei, radości i pokoju. On zna prawdę o mnie, a mimo to przygarnia zamiast potępić. Teraz tak jak ona mogę pójść do ludzi i opowiadać o Nim, być Jego świadkiem. Mogę iść do pracy, do swoich obowiązków. Idę uczyć dzieci i młodzież. Idę razem z Jezusem.

Niektórzy sądzą, że rano tracę czas, że mogłabym się lepiej wyspać, z mężem pobyć, poleniuchować w łóżku. Słyszę też odwrotnie, że rano to trzeba zabrać się od razu za pracę, a nie czas marnować, że przecież nie jestem zakonnicą. Cóż, wszystko jest kwestią wyboru, decyzji. Czas rzeczywiście ucieka. Nikt nie wie tak naprawdę, ile komu jeszcze życia zostało. Czeka nas wieczność. Wierzę w to głęboko i jest mi bardzo żal ludzi, którzy nie spotkali jeszcze żywego Boga osobiście. Chyba tylko w takiej sytuacji można twierdzić, że życie kończy się wraz ze złożeniem do trumny. Ja wierzę, że wszystko, co najlepsze dopiero wtedy się zacznie.

Ja swój styl życia wybrałam kilka lat temu, kiedy spotkałam Jezusa. Wtedy wszystko się zmieniło, chociaż na zewnątrz pozostało takie samo. Wcześniej poranki były dla mnie koszmarem. Był pośpiech, narzekanie, zrzędzenie, poganianie domowników. Fakt, mam teraz ten luksus, że dzieci dorosłe, a mąż bardzo wyrozumiały. Teraz mam po co wstawać i błogosławię Boga za moje teraz. Dziękuję, że złożył w moim sercu pragnienie przebywania z Nim, pragnienie Jego obecności.

To On wyprowadza mnie powoli z moich schematów, grzechów i zniewoleń tak, jak naród wybrany z niewoli egipskiej. Trochę to musi potrwać. Izraelowi pustynia zajęła czterdzieści lat. Jednak to Bóg jest moim Panem i Panem mojego czasu. Jest też Panem wieczności, a ja do niej zmierzam. Mam ją przed sobą, a zatem wszystko, co robię powinnam i chcę oceniać z perspektywy wieczności oraz wybierać tylko to, co przyda się na zawsze. Cóż to takiego? Jezus mówi, że miłość. Właśnie ona i moje dobre czyny przekroczą wraz ze mną granicę życia doczesnego i wieczności. Mam gromadzić skarby ponadczasowe, których mól nie zje, rdza nie zniszczy, ani złodziej nie ukradnie. Mam szukać najpierw królestwa Bożego, a wszystko inne będzie mi dodane. Bo gdzie skarb mój, tam będzie i serce moje. Mam ciągle pamiętać o perspektywie nieba.